środa, 31 lipca 2013

Pierwszy raz pobiegłam w piątek. Potem biegałam jeszcze w sobotę, poniedziałek i wtorek. Oto całe moje biegowe doświadczenie. Jednak mimo takiego marnego stażu jako biegaczka, chcę podzielić się kilkoma spostrzeżeniami, które zdążyłam poczynić.


1. Szybkie doskonalenie się. Za mną cztery biegi w pięć dni. Można by pomyśleć, że niewiele mogłam zdziałać w takim czasie, a jednak zdziałałam - każdy bieg był lepszy od poprzedniego i mogę dokładnie określić o ile. W formach aktywności, których dotychczas próbowałam, ciężko było tak jasno i klarownie zmierzyć mój postęp, więc to dodatkowa frajda.

2. Bicie rekordów. W aplikacji, której używam do śledzenia wyników (Nike Running) jest 6 różnych rekordów do pobicia: najwięcej spalonych kalorii, najdłuższy bieg, najdalszy bieg, najszybszy kilometr, najszybsze 5 kilometrów i najszybsza mila. Na razie moje wyniki nie są imponujące, ale bardzo szybko się poprawiają, ponieważ nie mogę skończyć biegu, jeśli nie pobiję chociaż jednego rekordu. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie odkryłabym, na ile mnie stać.

3. Pewność siebie. Bieganie zawsze wydawało mi się być czymś nie dla mnie - bo jestem za gruba, bo nie mam formy, bo mam za słabe nogi, bo nie potrafię zmotywować etc. Teraz robię coś, co do tej pory było niedostępne i dodaje mi to skrzydeł. Co więcej - jestem zaskoczona, że tak dobrze mi idzie, więc czuję jak moja pewność siebie rośnie i zaczynam wierzyć, że w innych rzeczach, mogę okazać się równie dobra.

4. Zakochanym być... Każdy wie, że podczas uprawiania sportu nasz organizm wydziela endorfiny, czyli hormony szczęścia. Bieganie jest pod tym względem specyficzne, bo podczas biegu wydziela się fenyloetyloamina, czyli hormon szczęścia, odpowiedzialny za uczucie zakochania. I choć po każdym treningu czuję się świetnie, to nastrój po bieganiu jest wyjątkowy.

5. Uzależnienie. Obiecałam sobie, że będę biegać 3 razy w tygodniu. Myślałam, że nie będzie mi ciężko się zmotywować, a okazało się, że mam odwrotny problem - nie mogę się doczekać każdego kolejnego biegu, a najcięższą próbą była dla mnie niedziela, czyli dzień na odpoczynek. Nawet pisząc ten post, nie mogę się doczekać, aż się ściemni i zrobi chłodniej, żebym mogła wreszcie zaliczyć kolejny bieg.

6. Uznanie w oczach innych. Kiedy ćwiczyłam w domu, najczęstszą reakcją ze strony innych było narzekanie domowników na to, że za dużo skaczę albo że muzyka jest za głośna. Moje bieganie, w przeciwieństwie do domowych treningów, nikomu nie przeszkadza, a nawet wzbudza w niektórych podziw. Nie spodziewałam się, że ludzie będą mi rzucać takie zazdrosne spojrzenia, więc tym bardziej to miły akcent podczas biegania.

7. Poczucie przynależności. Mimo tego, że biegam bardzo krótko, czuję się częścią biegającej społeczności. Uwielbiam to, kiedy mijam innego biegacza, a on się do mnie uśmiecha albo ja się uśmiecham, a on odwzajemnia mój uśmiech. Od razu się robi jakoś lżej...

8. Czas tylko dla siebie. Bieganie w jakiś magiczny sposób oczyszcza nasz umysł z negatywnych myśli. Im dalej się biegnie, tym mniej pamięta się o przykrych wydarzeniach minionego dnia i innych złych sprawach. Jest to też doskonały czas, żeby pomyśleć nad rozwiązaniem dręczących nas problemów, ponieważ podczas biegu przychodzą do głowy najlepsze rozwiązania i łatwiej jest poukładać sobie w głowie.


9. A efekty? Nie obchodzą mnie one i to jest chyba największy i najbardziej zaskakujący plus biegania (chodzi mi o efekty wizualne). Po czterech biegach, oczywiście, nie widać żadnej zmiany, ale, szczerze mówiąc, kontynuowałabym bieganie, nawet gdybym miała nie widzieć jej w ogóle. Ten typ aktywności daje mi tyle, że przestało mi zależeć na spadających centymetrach i kilogramach.

sobota, 27 lipca 2013

365 dni odwagi

Obiecałam, że nowe posty zaczną pojawiać się w lipcu. Mamy już 27, więc chyba czas najwyższy wywiązać się ze złożonej obietnicy.

Jeśli ciekawi Was, dlaczego nie pisałam, tłumaczę już na wstępie: byłam zbyt zajęta uciekaniem ze swojej strefy komfortu. Na początku zrobiłam jeden wielki krok, a potem dałam się ponieść... i czuję się wyśmienicie.

Powiedzieć, że jestem zmotywowana do zmian to mało. Czuję się zobowiązana do tego, żeby dokończyć dzieła, które zaczęłam, jakby na to nie patrzeć, przez przypadek. Chcę czegoś wielkiego, czegoś na miarę mnie. A nie mogę powiedzieć, że nisko się cenię, więc...

Daję sobie rok. Caaały, długi rok na to, żeby szaleć. Robić rzeczy, których zawsze się bałam, podejmować ryzyko, przełamywać się, poznawać nowych ludzi, kolekcjonować doświadczenia, odkrywać nowe miejsca - a wszystko po to, żeby odnaleźć siebie (przepraszam za ten patos, no ale... jak szaleć, to szaleć!). A oprócz zabawy czeka mnie też praca, żeby nie było, że się rozleniwiłam. Stałe doskonalenie się, walka ze swoimi wadami, ciężkie treningi, godziny nauki - pełen pakiet.




Powiem jeszcze, że bardzo się cieszę. I jestem wyjątkowo pewna, że tym razem się nie poddam, bo za mną już pierwszy krok. Poznałam smak prawdziwych wyzwań, uruchomiłam maszynę rewolucji i nie będzie łatwo jej zatrzymać. Tak więc moje wyzwanie nie skończy się szybko.

Za to ten post musi się skończyć szybko, bo zaczynam przesadzać z podniosłymi metaforami i może być już tylko gorzej. Więc na zakończenie niech przemówi za mnie ten oto obrazek:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...